[Betowała Akira.]
Czy ktokolwiek zastanawiał się
kiedyś, dlaczego kot wyleguje się na dachu? Przesiaduje tam całymi dniami. Z
wyższością patrzy z góry, a potem zwraca twarz do słońca, aby promienie lepiej
go ogrzewały. Leniwie wyciąga łapy, pręży kręgosłup, po czym zwija się w kłębek
i zasypia. Ale dlaczego na dachu?
Obserwowałam kota długo, ale nie
potrafiłam zrozumieć. Wdrapywał się tam rano i w bezczynności trwał niemal cały
dzień. Dopiero wieczorem, gdy powietrze robiło się chłodne, a zimny wiatr
mierzwił futerko, kot, oburzony takim obrotem spraw, niechętnie otwierał oczy,
wstawał, rozglądał się i, przeciągając się w międzyczasie, zeskakiwał na
ziemię. Chociaż „zeskakiwał” nie jest to dobrym określeniem. Zwierzę leniwie
człapało wzdłuż południowej krawędzi dachu. Dalej trasa prowadziła przez wysoką
stertę siana, nie na tyle jednak wysoką, aby kot mógł bez problemu postawić na
niej łapy. Kończyła się o niecałe pół metra za nisko. W dodatku była miękka i
grube łapy zapadały się w niej głęboko. Te dwie rzeczy powodowały, że, gdy
krawędź dachu się kończyła, kolejny krok stawiany był w powietrzu. Skutkowało
to utratą równowagi, a lądowanie na zbyt miękkiej powierzchni tylko pogarszało
sprawę. Kotu plątały się łapki i niezdarnie turlał się w dół, wprost na
błotniste podłoże. Kiedy już zebrał się z ziemi, jeszcze bardziej niezadowolony
niż wcześniej, człapał do wiklinowego kosza ustawionego w rogu podwórka
pomiędzy szopą a komórką na narzędzia. Tam wtulał się w koce, którymi kosz był
wyłożony, oddawał się długiej toalecie, po czym ponownie zapadał w głęboki sen.
Tak było kiedyś, kiedy byłam jeszcze mała. Małe
były też wieś, podwórko i dom. Tylko kot – jak na kota – był stosunkowo duży,
ale też nie jakiś olbrzymi. Małej mnie cały świat wydawał się mały i
nieskomplikowany. Tylko kot był inny, bo niezrozumiały. Samotny kot nie pasował
do banalnego świata, w którym każdy zna swoje miejsce i cel istnienia. Kot
miejsce wybrał sam, nie miał żadnego celu, nic nie robił, a prawdopodobnie też
nic nie myślał, bo spał niemal całą dobę. A może tylko mi się tak wydawało, bo
małym dziewczynkom, w małej, hałaśliwej rzeczywistości, wśród dorosłych, ale
małych, zabieganych ludzi, często coś się wydaje. Zatem wydawało mi się, że kot
nie pasował, bo nie był hałaśliwy ani zabiegany jak wszystko inne. Był raczej
spokojny i leniwy, nie wydawał dźwięków, chyba że ktoś nadepnął go na ogon, ale
to się raczej nie zdarzało. Zachowywał się tak, jakby go nie było. Gdyby
zniknął, z pewnością nikt by nie zauważył, bo zniknąłby tylko cichy cień,
przemykający gdzieś po kątach, a nie ktoś ważny, z kim się rozmawia, kogo można
dotknąć, zobaczyć. Kot nie znaczył wiele. Był, ale nie istniał w takim sensie,
w jakim istniało wszystko inne, co mnie otaczało.
Teraz wiele się zmieniło. Ja byłam duża i wszystko
urosło razem ze mną. Wieś przybrała rozmiary wielkiej aglomeracji, dom urósł do
rozmiarów wieżowca, a podwórko stało się plątaniną miejskich ulic, w której często
zdarzało mi się zabłądzić. Ludzie pozostali przy swojej dorosłości, ale byli
dużo więksi niż kiedyś, na swój sposób cicho hałaśliwi, zabiegani, ale jakby
nieobecni, nieprzytomni, wprost nijacy. Nie mieli w sobie już tej małej
energii, niewielkiej iskry życia. Przytłaczał ich ogrom obowiązków, kłopotów i
innych spraw, którymi, chcieli czy nie, musieli się zajmować. Ogólny hałas
osiągnął niebotyczne rozmiary, ale był też ogromnie tłumiony. Prostota świata
też nie była już prosta. Wszystko było nielogiczne, cele niejasne, sprzeczności
wszechobecne, świat był wielki, nieogarnięty, przez co aż nadto przytłaczający
i nie za bardzo wiedziałam, jak się w tym odnaleźć, jak zrozumieć. Nagle cała
rzeczywistość, w której żyłam, stała się niezrozumianym przeze mnie kotem. A
może to ja stałam się kotem. Bo przecież to ja nie pasowałam do reszty, byłam
inna niż wszyscy, samotna, zbyt hałaśliwie cicha. Wtedy właśnie powróciły myśli
o kocie.
Postanowiłam sprawdzić, co tak wyjątkowego jest w
dachu i dlaczego zwierzę upodobało sobie to
właśnie miejsce. Należałoby dodać, że miejsce całkiem zwyczajne, niepozorne,
wprost nudne. Wzięłam pod uwagę jego wielkość – stosunkowo dużą, ale małą jak
wszystko w tamtym czasie – i wybrałam odpowiedni „dom”. Nie mógł to być mały
domek, bo wszystko urosło, przez co domek nie był już domkiem. Jego funkcję
pełnił dwudziestopiętrowy wieżowiec, w którym niegdyś mieściły się biura. Teraz
stał jednak opuszczony. Wykupiła go jakaś firma w celu wyburzenia i postawienia
czegoś nowszego, większego, doskonalszego. Inwestycja jednak nie została nawet
ruszona, bo firma popadła w tarapaty i próbuje jakoś przetrwać, ale jej los nie
jest jeszcze przesądzony. Tak przynajmniej pisały miejskie dzienniki. Do
niechronionego budynku można było z łatwością wejść. Nie było kamer, alarmów ani
nawet stróża, który pytałby, po co przyszłam. Weszłam więc równo o piątej nad
ranem, przygotowana na wszystkie okoliczności, z wypchanym plecakiem i
zaciekawieniem w oczach. Rozglądając się uważnie po zniszczonych wnętrzach,
zaczęłam wspinać się powoli po schodach. Droga była dość męcząca. Życie nie
przyzwyczaiło mnie do maszerowania dwadzieścia pięter w górę po schodach.
Zazwyczaj montowano windy, przez które człowiek stawał się leniwy i wymagał od
świata coraz więcej i więcej luksusów. Szłam jednak cierpliwie, stopień po
stopniu, zatrzymując się czasami, gdy wysiłek zaciskał mi płuca i utrudniał
oddychanie. W końcu jednak znalazłam się na ostatnim piętrze. Ścianki działowe
były tu wyburzone, więc poddasze stanowiło dużą przestrzeń. Pomyślałam, że
przytłaczająco dużą, jak wszystko w tych czasach. Oprócz wielkości, przytłaczał
też nieprzyjemny zapach rozwijającej się na ścianach i starej wykładzinie
pleśni, zmieszany z odorem stęchlizny, jaki zawsze tworzy się w długo niewietrzonych
pomieszczeniach. Nie pomagał obraz dwóch zdechłych myszy, zesztywniałych w
kącie. Chodziłam w kółko, wszystkiemu się przyglądając. Nasłuchiwałam dźwięków,
ale panowała tu idealna cisza. Może nie tak całkiem idealna, bo w mieście nigdy
nie było cicho, ale ciszej niż wszędzie indziej, gdzie otwiera się okna,
rozmawia z ludźmi i słyszy klaksony aut, z których jedno zajechało drugiemu
drogę. Na tej wysokości było względnie cicho, co bardzo mnie uspokoiło. W
końcu, kiedy już zapoznałam się ze wszystkimi urokami tego miejsca, zwróciłam
wzrok ku górze. Z łatwością odnalazłam interesujący mnie obiekt w postaci
złożonej drabinki, która po rozłożeniu prowadziła na dach. Musiałam podskoczyć,
aby złapać uchwyt, ale po chwili metalowe szczebelki znalazły się na
odpowiednim miejscu i mogłam bez większych problemów otworzyć właz. Aż do tego
momentu odczuwałam zmęczenie spowodowane tak wczesną godziną. Nigdy nie byłam
rannym ptaszkiem i nie myślałam, że kiedykolwiek będę wspinać się na dach
wieżowca o piątej, gdy słońce zaczynało dopiero wyłaniać się zza horyzontu. Gdy
otworzyłam właz, wszystko odeszło.
W oczy wpadło mi blade, ale niezwykle rażące
światło. Rażące może dlatego, że w budynku panował półmrok, do którego
przywykły moje oczy. Poczułam też orzeźwiające powietrze na policzkach i
uśmiechnęłam się na to uczucie. Wyszłam na powierzchnię i podziwiałam
otaczający mnie widok. Wzięłam głęboki oddech, by napawać się zapachem poranka.
To było dla mnie coś nowego i niezwykłego. Wcześniej nie dane było mi poznać tę
życiodajną świeżość. Rozłożyłam niedaleko od krawędzi dachu koc, bo chropowata
powierzchnia nie była zbyt przyjazna dla delikatnej skóry. Wyjęłam też
wcześniej przygotowane kanapki, bo byłam pewna, że zgłodnieję w ciągu
najbliższych kilku godzin. Usiadłam w bezpiecznym miejscu, z którego widać było
dużą część miasta. Siedziałam tak i obserwowałam. Ulice budziły się do życia.
Kolejne godziny zamieniły spokojny obraz w chaotyczną mozaikę ludzi i pojazdów.
Z dachu jednak wszystko było inne. Budynki na powrót stały się małe, ludzie
jeszcze mniejsi i hałaśliwi, a ulice przypominały makaron na talerzu. Z tego
miejsca świat malał drastycznie, uspakajał się, wypełniał głośnym gwarem, a nie
tym tłumionym i miałam wrażenie, że wszystko jest takie, jak było kiedyś. Świat
znów stał się prosty.
Słońce grzało coraz bardziej. Ułożyłam się
wygodnie, w bezpiecznej odległości od krawędzi, obserwując nadal ten krajobraz,
ale wkrótce straciło to sens. Rzeczywistość była mała i ja też stałam się mała,
chociaż stosunkowo duża jak na małą dziewczynkę, której
się wydaje. Chyba mam w sobie sporo z tego kota. Odwróciłam twarz w stronę
promieni, jeszcze bardziej się uśmiechając, gdy poczułam przyjemne ciepło na
policzkach. Przymknęłam oczy i zaczęłam zasypiać. W tamtej chwili, zwyczajnie
zasypiając, zrozumiałam, dlaczego kot wyleguje się na dachu.
Boskie, czuję się jakbym była osobą która to napisała ;)
OdpowiedzUsuńCzekam na więcej ;D
http://czytajacpamietnik.blogspot.com/
Nominowałam Cię do "The Versatile Blogger" u siebie http://which-from-them.blogspot.com/ ;3
OdpowiedzUsuńMmmm <3 kocham twoje opowiadania :3 są super ciekawe i trzymające w napięciu :) Zapraszam do siebie <3 http://hearts-skips-a-beat.blogspot.com
OdpowiedzUsuńNominuję cię do The Versatile Blogger ^^
OdpowiedzUsuńszczegóły tutaj: http://hope-nadzieja-na-lepsze-jutro.blogspot.com/
Jetem ciekawa czy wymyśliłaś tę historię, czy może naprawdę wspięłaś się na wieżowiec :) Bardzo ładne robisz opisy. Kiedy czytałam widziałam ten dach to miasto i czułam się jakbym to ja wylegiwała się na kocu. Słyszałam nawet te wszystkie dźwięki, które słyszała osoba leżąca na dachu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)