piątek, 1 marca 2013

"Na dachu"

[Tekst na akcję "Piszę, bo lubię, czyli 12/12"]
[Betowała Akira.]


            Czy ktokolwiek zastanawiał się kiedyś, dlaczego kot wyleguje się na dachu? Przesiaduje tam całymi dniami. Z wyższością patrzy z góry, a potem zwraca twarz do słońca, aby promienie lepiej go ogrzewały. Leniwie wyciąga łapy, pręży kręgosłup, po czym zwija się w kłębek i zasypia. Ale dlaczego na dachu?
            Obserwowałam kota długo, ale nie potrafiłam zrozumieć. Wdrapywał się tam rano i w bezczynności trwał niemal cały dzień. Dopiero wieczorem, gdy powietrze robiło się chłodne, a zimny wiatr mierzwił futerko, kot, oburzony takim obrotem spraw, niechętnie otwierał oczy, wstawał, rozglądał się i, przeciągając się w międzyczasie, zeskakiwał na ziemię. Chociaż „zeskakiwał” nie jest to dobrym określeniem. Zwierzę leniwie człapało wzdłuż południowej krawędzi dachu. Dalej trasa prowadziła przez wysoką stertę siana, nie na tyle jednak wysoką, aby kot mógł bez problemu postawić na niej łapy. Kończyła się o niecałe pół metra za nisko. W dodatku była miękka i grube łapy zapadały się w niej głęboko. Te dwie rzeczy powodowały, że, gdy krawędź dachu się kończyła, kolejny krok stawiany był w powietrzu. Skutkowało to utratą równowagi, a lądowanie na zbyt miękkiej powierzchni tylko pogarszało sprawę. Kotu plątały się łapki i niezdarnie turlał się w dół, wprost na błotniste podłoże. Kiedy już zebrał się z ziemi, jeszcze bardziej niezadowolony niż wcześniej, człapał do wiklinowego kosza ustawionego w rogu podwórka pomiędzy szopą a komórką na narzędzia. Tam wtulał się w koce, którymi kosz był wyłożony, oddawał się długiej toalecie, po czym ponownie zapadał w głęboki sen.

Tak było kiedyś, kiedy byłam jeszcze mała. Małe były też wieś, podwórko i dom. Tylko kot – jak na kota – był stosunkowo duży, ale też nie jakiś olbrzymi. Małej mnie cały świat wydawał się mały i nieskomplikowany. Tylko kot był inny, bo niezrozumiały. Samotny kot nie pasował do banalnego świata, w którym każdy zna swoje miejsce i cel istnienia. Kot miejsce wybrał sam, nie miał żadnego celu, nic nie robił, a prawdopodobnie też nic nie myślał, bo spał niemal całą dobę. A może tylko mi się tak wydawało, bo małym dziewczynkom, w małej, hałaśliwej rzeczywistości, wśród dorosłych, ale małych, zabieganych ludzi, często coś się wydaje. Zatem wydawało mi się, że kot nie pasował, bo nie był hałaśliwy ani zabiegany jak wszystko inne. Był raczej spokojny i leniwy, nie wydawał dźwięków, chyba że ktoś nadepnął go na ogon, ale to się raczej nie zdarzało. Zachowywał się tak, jakby go nie było. Gdyby zniknął, z pewnością nikt by nie zauważył, bo zniknąłby tylko cichy cień, przemykający gdzieś po kątach, a nie ktoś ważny, z kim się rozmawia, kogo można dotknąć, zobaczyć. Kot nie znaczył wiele. Był, ale nie istniał w takim sensie, w jakim istniało wszystko inne, co mnie otaczało.
Teraz wiele się zmieniło. Ja byłam duża i wszystko urosło razem ze mną. Wieś przybrała rozmiary wielkiej aglomeracji, dom urósł do rozmiarów wieżowca, a podwórko stało się plątaniną miejskich ulic, w której często zdarzało mi się zabłądzić. Ludzie pozostali przy swojej dorosłości, ale byli dużo więksi niż kiedyś, na swój sposób cicho hałaśliwi, zabiegani, ale jakby nieobecni, nieprzytomni, wprost nijacy. Nie mieli w sobie już tej małej energii, niewielkiej iskry życia. Przytłaczał ich ogrom obowiązków, kłopotów i innych spraw, którymi, chcieli czy nie, musieli się zajmować. Ogólny hałas osiągnął niebotyczne rozmiary, ale był też ogromnie tłumiony. Prostota świata też nie była już prosta. Wszystko było nielogiczne, cele niejasne, sprzeczności wszechobecne, świat był wielki, nieogarnięty, przez co aż nadto przytłaczający i nie za bardzo wiedziałam, jak się w tym odnaleźć, jak zrozumieć. Nagle cała rzeczywistość, w której żyłam, stała się niezrozumianym przeze mnie kotem. A może to ja stałam się kotem. Bo przecież to ja nie pasowałam do reszty, byłam inna niż wszyscy, samotna, zbyt hałaśliwie cicha. Wtedy właśnie powróciły myśli o kocie.
Postanowiłam sprawdzić, co tak wyjątkowego jest w dachu i dlaczego zwierzę upodobało sobie to właśnie miejsce. Należałoby dodać, że miejsce całkiem zwyczajne, niepozorne, wprost nudne. Wzięłam pod uwagę jego wielkość – stosunkowo dużą, ale małą jak wszystko w tamtym czasie – i wybrałam odpowiedni „dom”. Nie mógł to być mały domek, bo wszystko urosło, przez co domek nie był już domkiem. Jego funkcję pełnił dwudziestopiętrowy wieżowiec, w którym niegdyś mieściły się biura. Teraz stał jednak opuszczony. Wykupiła go jakaś firma w celu wyburzenia i postawienia czegoś nowszego, większego, doskonalszego. Inwestycja jednak nie została nawet ruszona, bo firma popadła w tarapaty i próbuje jakoś przetrwać, ale jej los nie jest jeszcze przesądzony. Tak przynajmniej pisały miejskie dzienniki. Do niechronionego budynku można było z łatwością wejść. Nie było kamer, alarmów ani nawet stróża, który pytałby, po co przyszłam. Weszłam więc równo o piątej nad ranem, przygotowana na wszystkie okoliczności, z wypchanym plecakiem i zaciekawieniem w oczach. Rozglądając się uważnie po zniszczonych wnętrzach, zaczęłam wspinać się powoli po schodach. Droga była dość męcząca. Życie nie przyzwyczaiło mnie do maszerowania dwadzieścia pięter w górę po schodach. Zazwyczaj montowano windy, przez które człowiek stawał się leniwy i wymagał od świata coraz więcej i więcej luksusów. Szłam jednak cierpliwie, stopień po stopniu, zatrzymując się czasami, gdy wysiłek zaciskał mi płuca i utrudniał oddychanie. W końcu jednak znalazłam się na ostatnim piętrze. Ścianki działowe były tu wyburzone, więc poddasze stanowiło dużą przestrzeń. Pomyślałam, że przytłaczająco dużą, jak wszystko w tych czasach. Oprócz wielkości, przytłaczał też nieprzyjemny zapach rozwijającej się na ścianach i starej wykładzinie pleśni, zmieszany z odorem stęchlizny, jaki zawsze tworzy się w długo niewietrzonych pomieszczeniach. Nie pomagał obraz dwóch zdechłych myszy, zesztywniałych w kącie. Chodziłam w kółko, wszystkiemu się przyglądając. Nasłuchiwałam dźwięków, ale panowała tu idealna cisza. Może nie tak całkiem idealna, bo w mieście nigdy nie było cicho, ale ciszej niż wszędzie indziej, gdzie otwiera się okna, rozmawia z ludźmi i słyszy klaksony aut, z których jedno zajechało drugiemu drogę. Na tej wysokości było względnie cicho, co bardzo mnie uspokoiło. W końcu, kiedy już zapoznałam się ze wszystkimi urokami tego miejsca, zwróciłam wzrok ku górze. Z łatwością odnalazłam interesujący mnie obiekt w postaci złożonej drabinki, która po rozłożeniu prowadziła na dach. Musiałam podskoczyć, aby złapać uchwyt, ale po chwili metalowe szczebelki znalazły się na odpowiednim miejscu i mogłam bez większych problemów otworzyć właz. Aż do tego momentu odczuwałam zmęczenie spowodowane tak wczesną godziną. Nigdy nie byłam rannym ptaszkiem i nie myślałam, że kiedykolwiek będę wspinać się na dach wieżowca o piątej, gdy słońce zaczynało dopiero wyłaniać się zza horyzontu. Gdy otworzyłam właz, wszystko odeszło.
W oczy wpadło mi blade, ale niezwykle rażące światło. Rażące może dlatego, że w budynku panował półmrok, do którego przywykły moje oczy. Poczułam też orzeźwiające powietrze na policzkach i uśmiechnęłam się na to uczucie. Wyszłam na powierzchnię i podziwiałam otaczający mnie widok. Wzięłam głęboki oddech, by napawać się zapachem poranka. To było dla mnie coś nowego i niezwykłego. Wcześniej nie dane było mi poznać tę życiodajną świeżość. Rozłożyłam niedaleko od krawędzi dachu koc, bo chropowata powierzchnia nie była zbyt przyjazna dla delikatnej skóry. Wyjęłam też wcześniej przygotowane kanapki, bo byłam pewna, że zgłodnieję w ciągu najbliższych kilku godzin. Usiadłam w bezpiecznym miejscu, z którego widać było dużą część miasta. Siedziałam tak i obserwowałam. Ulice budziły się do życia. Kolejne godziny zamieniły spokojny obraz w chaotyczną mozaikę ludzi i pojazdów. Z dachu jednak wszystko było inne. Budynki na powrót stały się małe, ludzie jeszcze mniejsi i hałaśliwi, a ulice przypominały makaron na talerzu. Z tego miejsca świat malał drastycznie, uspakajał się, wypełniał głośnym gwarem, a nie tym tłumionym i miałam wrażenie, że wszystko jest takie, jak było kiedyś. Świat znów stał się prosty.
Słońce grzało coraz bardziej. Ułożyłam się wygodnie, w bezpiecznej odległości od krawędzi, obserwując nadal ten krajobraz, ale wkrótce straciło to sens. Rzeczywistość była mała i ja też stałam się mała, chociaż stosunkowo duża jak na małą dziewczynkę, której się wydaje. Chyba mam w sobie sporo z tego kota. Odwróciłam twarz w stronę promieni, jeszcze bardziej się uśmiechając, gdy poczułam przyjemne ciepło na policzkach. Przymknęłam oczy i zaczęłam zasypiać. W tamtej chwili, zwyczajnie zasypiając, zrozumiałam, dlaczego kot wyleguje się na dachu.

5 komentarzy:

  1. Boskie, czuję się jakbym była osobą która to napisała ;)
    Czekam na więcej ;D

    http://czytajacpamietnik.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Nominowałam Cię do "The Versatile Blogger" u siebie http://which-from-them.blogspot.com/ ;3

    OdpowiedzUsuń
  3. Mmmm <3 kocham twoje opowiadania :3 są super ciekawe i trzymające w napięciu :) Zapraszam do siebie <3 http://hearts-skips-a-beat.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Nominuję cię do The Versatile Blogger ^^
    szczegóły tutaj: http://hope-nadzieja-na-lepsze-jutro.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. Jetem ciekawa czy wymyśliłaś tę historię, czy może naprawdę wspięłaś się na wieżowiec :) Bardzo ładne robisz opisy. Kiedy czytałam widziałam ten dach to miasto i czułam się jakbym to ja wylegiwała się na kocu. Słyszałam nawet te wszystkie dźwięki, które słyszała osoba leżąca na dachu.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

SZEROKA LISTA