środa, 31 października 2012

Czerwone serwetki



[Betowała Lily i Akira.]

***
            Adaline siedzi przy stoliku jednej z restauracji. Lokal nie jest niczym niezwykłym. Lada, stoliki, okienko, do którego należy odstawić naczynia po zakończonym posiłku, zamknięte drzwi, w których co jakiś czas znikają zabiegani kelnerzy. Te ostatnie prowadzą zapewne do kuchni, ale nikt nie może być pewien, czy po drugiej stronie nie znajduje się inny świat. Bo przecież mógł się znajdować. W takim świecie kelner okazywałby się szlachcicem, który w wielkiej jadalni swojego pałacu przyjmuje dostojnych gości. I to właśnie jemu usługiwałaby liczna służba i od niego odbieranoby zamówienia. On nie musiałby niczego skrzętnie notować na białych kartkach niewielkiego, służbowego notesu. Nie martwiłby się też, że ołówek, wcale nie służbowy, bo sieć oszczędzała jak tylko mogła, złamie się w połowie słowa, a on nie będzie miał temperówki i nie wykona swojej pracy.  To inni by się martwili,  żeby dobrze zapamiętać jego zachcianki, bo oszczędzałby nie tylko na ołówkach, ale na notesach także. Od czego w końcu służba ma głowę? Nie po to płaci się za ludzi, żeby jeszcze musieć płacić za rzeczy, które przy odrobinie wysiłku są zupełnie zbędne. Co z tego, że czasem dostanie się kurczaka w sosie miętowym, zamiast królika w żurawinie.

Tak wyobraża sobie to kobieta, która często ulega resztkom swojej dziecięcej wyobraźni. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że kelner wchodzi do kuchni, traktowany przez wszystkich jak posłaniec niosący złe wieści. Przeganiany z kąta w kąt, bo zamówienie wymusza na podstarzałych, grubych kucharkach, rekrutowanych ze szkolnej stołówki pobliskiego gimnazjum, ruszenie się od stołu. Muszą zostawić kubki gorącej kawy i ciasto, którego nie mają prawa jeść, jak głosi treść regulaminu. Wstają więc, szukają rondli, noży, talerzy, a każda popycha biednego chłopaka, który dorabia sobie do kieszonkowego w te wakacje. Na końcu podejmują się trudnej sztuki przygotowywania posiłku. Nie szczędzą przekleństw rzucanych w kierunku jedzenia, kelnera i siebie nawzajem. Są złe dla zasady, bo stara, gruba kucharka zła być musi. Takie jest powszechne przekonanie. Więc są złe, a na dodatek opryskliwe, niechlujne i nierzetelne. Dlaczego miałyby sobie żałować, skoro ich sytuacja i tak jest beznadziejna. W końcu wystygnie im kawa, ciasto sczerstwieje, a ludzie jak mieli je za złe, tak mieć będą nadal. Więc popychają nastolatka, krzyczą jedna przez drugą, wrzucają złośliwie czosnek do zupy owocowej i dosypują kilo cukru do sosu meksykańskiego.
Za kasą stoi młody, niski blondyn kilkoma włosami na krzyż. Sprawia wrażenie kurczaka, którego ktoś oskubał z piór i puścił wolno. Wzrok ma nieobecny, rachunki nabija automatycznie, często się myląc, ale żaden z klientów nie czyta, za co płaci. Dlatego często za zwykłą jajecznicę płacą tyle, co za prosiaka, nadziewanego jabłkami. Ale skoro im to nie przeszkadza, dlaczego miałoby przeszkadzać potarganemu kasjerowi. On ma tylko nabić, wziąć pieniądze, wydać resztę, sztucznie się uśmiechnąć i zaprosić do kolejnej wizyty. Czasem zapomina słów obowiązkowej formułki. Wtedy wbija swój nieobecny wzrok w karteczkę przyklejoną na podłodze. Tam wszystko sobie zapisał jakiś czas temu, dużymi literami, żeby nie popełnić błędu. On udaje, że patrzy na buty, a klienci, że nie widzą ściągawki. Potem puste oczy wracają na dawną pozycję, nie reagując na odwracającego się i wychodzącego gościa.
Jest też szef, chociaż „jest” w tym przypadku to za dużo powiedziane. Siwy, wysoki i niemal równie szeroki mężczyzna pod krawatem, w czarnych okularach, z nieodłącznym atrybutem w postaci czarnej, skórzanej aktówki o nieznanej nikomu zawartości, pojawia się niczym bóg z zaświatów – nigdy. Czasem tylko wysyła list drogą elektroniczną, przypominając personelowi o obowiązkach oraz o przestrzeganiu regulaminu. Ustala też w ten sposób kolejkę, w której wyznaczani będą pracownicy miesiąca, niezależnie od tego, co i w jaki sposób robią. Tak pracownicą marca została Gertruda, przypalająca nawet wodę i tłukąca siedem talerzy dziennie, co stało się już zwyczajem. W kwietniu wyróżniony został Nicolas, który w ciągu swojej półrocznej kadencji nie doniósł ani jednego dania do dobrego stolika. Można tak wymieniać w nieskończoność. Brak dozoru i wszelkiej odpowiedzialności spowodował ogólną dezorganizację.
To wszystko składa się na niezadowolenie klientów. Kto raz spróbuje zjeść tu lunch albo kolację, więcej nie wraca. I nawet sztuczny uśmiech i zaproszenie kelnera nie pomaga. Adaline jest jedynym wyjątkiem. Przychodzi codziennie, równo o jedenastej trzydzieści. Trwa to od dwóch lat, czterech miesięcy i siedemnastu dni.
Przyszła tu pierwszy raz, gdy uciekł jej autobus do centrum, którym zawsze jeździła do pracy na popołudniową zmianę. To był paskudny dzień pod wieloma względami. Deszcz lał nieprzerwanie. Jakiś wariat, pędząc ulicą z ograniczeniem do trzydziestu, ochlapał jej nowy kremowy płaszcz błotem. Plamy nie zeszły do dziś, ale i tak nie rozstaje się z okryciem. Na dodatek rano dowiedziała się, że ciotka Estella, która opiekowała się nią od kiedy dziewczyna skończyła trzy i pół roku, umarła w nieznanych okolicznościach. Nie były tak naprawdę spokrewnione, więc nikt nie chciał udzielić jej żadnych informacji. Była zła, przemoczona, brudna i była pewna, że spóźni się do pracy. Mając pół godziny do następnego autobusu, postanowiła skryć się przed deszczem.
Usiadła przy trzecim stoliku pod ścianą, jak najdalej od okna. Miała dość tego dnia i świata za szybą. Czekała dłuższą chwilę, aż kelner przyniesie menu. Kiedy już je otrzymała, wybrała kawę z mlekiem i naleśniki z owocami. Dlaczego nie miałaby osłodzić sobie tego dnia. Czekając, patrzyła na ludzi. Siadali, zamawiali, jedli, wykrzywiali twarze w śmieszne miny. Śmieszne tylko dlatego, że kultura i dobre wychowanie kazały się uśmiechać, nawet jeżeli danie było wyjątkowo paskudne. Tutaj te zasady nie miały zastosowania. Goście krzywili się, wypluwali na wpół przeżute kawałki, wołali obsługę i żalili się na jakość potraw. Kobieta nie rozumiała takiego zachowania i, czekając już dwadzieścia minut, zachowywała spokój. Kiedy przyjrzała się już każdemu w lokalu, spuściła wzrok na blat stołu. Jej uwagę przykuły serwetki, czerwone ze złotym, ozdobnym napisem. Jej serwetka mówiła „uśmiechnij się”. Kobiecie tak to się spodobało, że uniosła delikatnie kąciki ust. W wyobraźni śmiała się głośno z tego, jak trafna jest uwaga na zwykłej, czerwonej serwetce.
W końcu do stolika podszedł kelner z zamówieniem. Postawił przed nią szklankę z sokiem grejpfrutowym i jajka na bekonie.
– Przepraszam, ale… – zaczęła, ale znów spojrzała na serwetkę i uśmiechnęła się szeroko. – Właściwie to nic takiego. Dziękuję.
            Zdezorientowany chłopak, ten sam, który zawsze mylił zamówienia, szybko się wycofał, bojąc się, że kobieta zmieni zdanie i zażąda zmiany dania. Ona jednak nie miała takiego zamiaru. Humor jeszcze bardziej jej się poprawił, kiedy uświadomiła sobie niedorzeczność sytuacji. Nienawidziła grejpfrutów i bekonu, ale z własnej woli skazała się na taki lunch. Pokiwała z niedowierzaniem głową i zabrała się za jedzenie.
            Od tamtej pory codziennie tu przychodziła, nie tyle na jedzenie, bo nigdy nie dostała zamówionej potrawy, ale żeby przeczytać kolejny napis na serwetce. Zawsze były niesłychanie oczywiste, ale trafne i poprawiały jej nastrój. Na przykład kiedy miała pięć spotkań i stos papierów do wypełnienia, serwetki mówiły „śpiesz się powoli”. Gdy pokłóciła się z przyjaciółką, napis głosił „zadzwoń do niej”. Nawet kiedy rozstała się z Calvinem, z którym była trzy lata, a zaręczyli się w ostatnie święta, tekst „nie jedna ryba w morzu” wywołał u niej uśmiech i osuszył resztki łez.
            Tego dnia jest jednak inaczej. Kelner przy zamówieniach pisze numerki stołów, kasjer ma nienagannie ułożoną fryzurę, a jego wzrok z zainteresowaniem biega po całej sali, z kuchni nie docierają żadne krzyki i przekleństwa. W rogu siedzi siwy mężczyzna w ciemnych okularach z aktówką na blacie. Kobieta składa zamówienie, takie samo, jak za każdym razem i zostaje zapewniona, że tym razem będzie w pełni zadowolona. Nie jest pewna, ale kelner chyba myśli, że wraca tu, bo jeszcze nigdy nie została obsłużona z należytym profesjonalizmem. Przed nią leżą równo złożone serwetki w kolorze błękitu, jednolite i całkiem puste. Adaline smutnieje bardziej niż zwykle o tej porze dnia. Nie po dwudziestu, ale po siedmiu minutach staje przed nią filiżanka z czarną kawą z dodatkiem mleka oraz talerz z trzema naleśnikami wypchanymi po brzegi owocami i polane bitą śmietaną. Młody chłopak z uśmiechem kiwa głową, życząc jej smacznego. Rozmyśla właśnie o chorobie swojej kotki i nic nie jest w stanie jej ucieszyć. Kawa jest zbyt idealna, naleśniki zbyt estetyczne i smaczne. Grzebie w talerzu dłużej niż zwykle, przerzuca kawałki jedzenia od krawędzi do krawędzi. Macza wargi w gorącym napoju, krzywiąc się w reakcji na pobudzający, słodko-gorzki smak. Po godzinie odsuwa od siebie naczynia z niedokończonym posiłkiem. Nie odnosi ich do okienka, wyciera tylko wargi w błękitną, pustą serwetkę, wstaje i podchodzi do kasy. Na rachunku znajdują się odpowiednie pozycje, w cenach nie ma żadnego błędu, mężczyzna nie myli się nawet w wydawaniu reszty. Spogląda w jego żywe oczy, gdy ten mówi nową, bardziej rozbudowaną, elegancką i radosną formułkę i Adaline czuje, że już nigdy nie wróci do tego miejsca. Napełnia ją ostatecznie smutek tak wielki, że odwraca się i wychodzi, nie mówiąc nawet „do widzenia”. Znów leje deszcz. W drodze na przystanek ochlapał ją jakiś wariat, autobus nie przyjechał, zdechła jej dwudziestoletnia kotka, spóźniła się do pracy.

2 komentarze:

  1. Po pierwsze ucieszyłam się niezmiernie, widząc,że na twoim blogu pojawiła się nowa pozycja. Tęskniłam już za twoją twórczością.
    Po drugie ta jednopartówka jest cudowna. Nie zwykle oddałaś klimat tej kawiarni. Panujący tam harmider, bałagan, brak precyzji... i tylko te zwyczajne ale jak idealne serwetki. Sam się uśmiechnęłam czytając o widniejącym na nich napisie. Taki mały szczegół, błahy detal sprawił,że Adaline wracała tam wciąż i wciąż. A potem ten nagle idealny kawiarniany świat okazał się pusty i sztuczny . Zamiast czerwonych serwetek był niebieskie, puste i chłodne. Cudownie pokazałaś jak drobne rzeczy mogą wpływać na nasze życie, spostrzeganie pewnych miejsc i jak zawiązani jesteśmy z takimi z pozoru banalnymi drobiazgami. Agnes zaskoczyłaś mnie bardzo pozytywnie. Dostrzegam tu twoją poetycką duszę. Naprawdę jestem zachwycona. Mam nadzieję,że będę miała okazję więcej czytać takich twoich perełek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że tak ci się spodobało i, że udało mi się przekazać sens, jaki ma ta historyjka. Bałam się, że wyjdzie banalnie i trochę bez sensu, ale widzę, że udało mi się przekazać to głębsze znaczenie. :)

      Usuń

SZEROKA LISTA